niedziela, 22 czerwca 2014

"Złocieniec złotem już nie błyszczy, w Złocieńcu wilgoć łąsi się do nóg(...)"

"W sumie zostałabym tu na dłużej..."
Tak właśnie sobie pomyślałam wieszając czwartą parę przemoczonych skarpetek na linkach od namiotu, kiedy wczoraj na dosłownie pięć minut wyjrzało słońce. Jeśli chodzi o deszczową pogodę prognoza jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Jak miało padać, tak padało. Przed wyjazdem wszystkim, którzy radzili mi wziąć "jeszcze tylko sweter, bo ma być zimno" odpowiadałam tylko sarkastycznym uśmiechem, czego pożałowałam już pierwszej nocy, podczas której nie tyle zmokłam (bo namiot był akurat zaskakująco wodoszczelny) ile zmarzłam do szpiku kości. Następnej nocy pokornie przeprosiłam dwa darowane mi z dobrego serca przez znajomych śpiwory.
Przechodząc z drętwej pisaniny do suchych (hehe, dobrze powiedziane) faktów: płynęliśmy Drawą dwa dni. Pierwszego zrobiliśmy około 12km, w tym dwa jeziora, a drugiego około 9, w tym jedno jezioro, ale wzdłuż. Ten, kto choć trochę orientuje się, co to znaczy płynąć w deszczu kajakiem przez środek jeziora (którego głębokość sięga do 50m, bo to jezioro rynnowe) przy falach zalewających cały dziób kajaka (a tym samym mnie, która siedziałam z przodu) wie doskonale o czym mówię. Mimo, że pierwszy dzień wygląda na cięższy bardziej zmęczyłam się dnia drugiego. Nie pytajcie mnie tylko, w którym miejscu Drawy dokładnie spływaliśmy, bo nie wiem ;) Chyba gdzieś w okolicach Złocieńca...

Tak wyglądało to od początku wyprawy:


Proszę się nie sugerować, ta zacna łapka tylko pozuje do zdjęcia, wskazując losowo dotknięte miejsce na mapie ;)




Wcaaaaale się nie zgubiliśmy.


Mieszkałam sama w trzyosobowym namiocie z przedsionkiem, na bardzo wygodnym, dmuchanym materacu, w trzech śpiworach... Powiecie, że wygoda jak w domku letniskowym... a ja się z Wami muszę zgodzić :)


A to moje miejsce :) Kiedy już będę stara i wybuduję sobie ten domek w Norwegii, będę całe dnie siedziała na takim bujanym fotelu i będę robiła szaliki na drutach dla moich wnuczków, opowiadając im o wszystkich moich podróżach.


Obiad (kolacja?) dla trzydziestu osób to nie taka znowu łatwa sprawa. Na zdjęciu, jak mawiał mój nauczyciel historii w szóstej klasie: "totalna prowizorka".



...ale z zapasów zostało jeszcze siedem koszy ułomków.


A to nasz spływowy przyjaciel. Chyba nie ma osoby, którą by pominął w swojej zabawie w "aport", chociaż trochę przerobionej. Chodziło o to, że Major przynosił kij/kamień/szyszkę/twoje własne gacie porwane z suszarki, i kładł pod nogami. I kiedy łaskawie schylałeś się, by rzucić pieskowi jedną z wymienionych wyżej rzeczy... Ten cwaniak łapał w zęby kij lub cokolwiek innego (legenda głosi, że kiedyś odgryzł i trzy palce!) i zwiewa. A Ty patrzysz nierozumiejącym wzrokiem i drapiąc się w głowę zastanawiasz o co chodzi. I tak aż do znudzenia.
Ale dzieci to dzieci, znalazły parę sposobów na wykiwanie psa. Jednym z nich było w miarę szybkie stanięcie na danym przedmiocie i w porę wzięcie go do ręki. Innym rzucanie drugiego kija w inną stronę. A czasami wystarczyło grzeczne zwrócenie się po imieniu i zabranie kija w chwili nieuwagi :)


I ja nie zostałam pominięta w zacnej grze.


Gotowi do startu. Nasze szeregi przerzedziły się nieco, kiedy okazało się, że pogoda jest NAPRAWDĘ beznadziejna do kajakowanie, ale jedenaście z osiemnastu kajaków wypłynęło. W tym oczywiście ja.


Dzicz. Czasami mam wrażenie, że powinnam urodzić się jak Tarzan w jakiejś dzikiej głuszy, tak wspaniale czuję się w lesie.



A tak skończyliśmy dnia pierwszego.


No i placek. Placek to rzecz niezbędna na spływie.

Wieczorem w piątek mieliśmy wspaniałe, prawie rodzinne ognisko. Siedzieliśmy do pierwszej, ramię w ramię dorośli i dzieci, każdy z przysługującym w swoim wieku napojem, a rozmowy z biegiem czasu stawały się coraz poważniejsze. Doszłam wtedy do wniosku, że uwielbiam bawić się z dziećmi, rozmawiać z nastolatkami i słuchać dorosłych.

Z drugiego dnia na kajakach nie mam żadnych zdjęć, ponieważ z obawy przed deszczem i z pewnym przekonaniem, że i tak nie wyjmę aparatu, nie wzięłam go.

  






Bilans końcowy: zero zatopionych kajaków, zero zamoczonych aparatów, zero pogubionych dzieci... Jedna jedyna porwana skarpetka (mam niejasne podejrzenia co do Majora...) :)
Spływ zatem oficjalnie zaliczam do udanych :)

21 komentarzy:

  1. Szkoda, że pogoda nie była lepsza podczas Waszego spływu! Ale jeśli mimo tego bawiłaś się dobrze, to rewelacyjnie!
    Ja kiedy miałam coś wspólnego z kajakami to wtedy, kiedy mój tata w dzieciństwie zabierał mnie na cały dzień na Wisłę, cóż to była za radość kiedy mogłam sama wiosłować :P

    Zdecydowanie nicnierobienie to właśnie kwintesencja wakacji.. Ale do czasu :P Później staje się to już nudne, haha :D
    Powiem Ci, że dla mnie najlepszy odpoczynek to czas spędzony w stajni.. Ale póki co muszę się obejść, bo nie mam za bardzo możliwości aby się do stajni wybrać niestety ;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wracając do korzeni rodzinnych: mój dziadek był kapitanem na statku transportowym i pływał Wartą - może stąd u nas się biorą te zamiłowania do wiosłowania :D
      Wiem, o czym mówisz - każdy wypoczywa robiąc to, co kocha. A że ja uwielbiam podróżować i spać... :D

      Usuń
  2. Po zdjęciach sądzę, że wycieczka musiała być udana :) Szkoda tylko, że pogoda Wam nie dopisywała.
    Zazdroszczę pływania kajakami, zawsze chciałam spróbować, chociaż się boję.
    Piesek to najlepszy towarzysz w takich podróżach, uroczy. Jak szliśmy na wielką sowę, również towarzyszyły nam dwa yorki :) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie! Sama żałuję strasznie, że nie mam psa... Ale nie mogłabym tyle jeździć ;)

      Usuń
  3. Tylko pozazdrościć takiej przygody :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniale zdjęcia, a bujany fotel wymiata. Faktycznie na starość to przyjemnie byloby siedzieć i czytać wnukom bajki, jak w jakimś filmie normalnie :)
    To świetnie, że wyprawa się udala, a pogoda nie pokrzyżowala Wam planów. Nie plywalam nigdy kajakiem, muszę kiedyś spróbować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie tak patrzę i czytam, że w sumie to kajakowanie i spływy wcale nie są takie popularne jak mi się dotąd wydawało! Byłam pewna, że wszyscy na jednym spływie chociaż byli, a tu niespodzianka! Ale naprawdę warto, tylko na pierwszy raz to radzę wziąć do kajaka kogoś zaprawionego w boju, albo chociaż umiejącego pływać :)

      Usuń
  5. Bieda jesteś, że tak zamarzłaś, ale trzeba było się słuchać dobrych rad haha ;) Na pewno przemoknięcie niczym miłym nie jest, ale właśnie takie chwile pamięta się najdłużej. Naprawdę fajnie spędziłaś czas :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy nie żałuję, kiedy gdzieś wyjeżdżam, chociaż później byłam trochę przeziębiona. Ale masz rację, trzeba było słuchać ;)

      Usuń
  6. Kiedy ostatni raz spałam w namiocie? Hmmm... nie pamiętam, a widzę, że może być naprawdę fajnie, z odpowiednią ilością śpiworów ;)
    A fotel bujany... jakby wyjęty z moich marzeń o spokoju i relaksie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój namiot był wygodniejszy niż wyglądał :) Pierwsze noce były wspaniałe, ale podczas kolejnych wilgoć coraz bardziej wnikała do namiotu i nie było już AŻ TAK fajnie ;(

      Usuń
  7. Ten placek musiał być przepyszny! :) I wstyd, bo ja nigdy nie spałam pod namiotem :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Czytając post zastanawiałam się jak uchroniłaś aparat przed przemoczeniem.... Ważne, że metoda okazała się skuteczna, bo fotorelacja z Twoimi komentarzami bardzo mi się spodobała i parę razy się uśmiechnęłam ;-) Nie wiem skąd bierzesz prognozę pogody, bo ja mam odwrotnie do Ciebie tzn. jak mówią, że będzie padać, ja mam słońce... ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, nie wiek, które lepsze... Ale deszcz jest świetny, póki, nie jest się na kajakach. :) A aparat przeżył, bo położyłam go wsadziłam w dwie siatki i położyłam razem z plecakiem na przodzie kajaka ;) Ważne, że jakoś dało radę.

      Usuń
  9. Jak zobaczyłem ten placek drożdżowy..to zacząłem się niepojęcie wręcz ślinić XD Kocham takie wypieki XD
    To widzę, wypad był jak najbardziej udany i cóż, wręcz w ten pozytywny sposób zazdroszczę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Placek musi być, to rzecz święta! Na naszym spływie było chyba z siedem placków drożdżowych (bo to koniecznie muszą być drożdżowe!), ale ten na zdjęciu był zdecydowanie najlepszy, wyrobiony przez wprawione ręce :)

      Usuń
  10. Świetna przygoda - chciałabym kiedyś pojechać na taki spływ.

    OdpowiedzUsuń
  11. jak ja uwielbiam takie klimaty, natura, przyroda i cudny psiak, zazdroszczę takich widoków :) Cudowna przygoda i wszystko takie naturalne, piękne, pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Praktyka czyni mistrza :)
    Też kiedyś miałam problemy z drżącymi rękoma; nawet teraz czasem zdarza mi się, że muszę zmywać paznokieć, bo z tak pomalowanym chodzić nie wypada :)) Ale nie daję za wygraną, maluję, jak widać - coraz lepiej mi to wychodzi :D
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  13. W życiu nie zgodziłabym się na taką wycieczkę w taką pogodę :) Jestem wyjątkowym zmarźluchem więc bardzo ciężko bym to zniosła :) Za to gdyby tylko pogoda była piękna to jak najbardziej :)

    OdpowiedzUsuń

Jestem wdzięczna za każdy komentarz. Możecie być pewni, ze jeżeli jeszcze nie odwiedziłam Waszych blogów to na pewno zrobię to niebawem, wiec nie musicie zostawiać linków do nich w komentarzach - poradzę sobie ;)